niedziela, 3 stycznia 2016

KOMETY – thriller psychologiczny w Teatrze Telewizji



W niedzielę 27 stycznia 2015 roku w Studiu Teatru Telewizji miała miejsce premiera współczesnej sztuki w reżyserii Leszka Dawidowicza na podstawie tekstu szczecińskiego dramaturga Krzysztofa Bizia pt. Komety.
Nie ukrywam, że zachętą do jej obejrzenia był nie tylko intrygujący tytuł, ale przede wszystkim kameralna i jakże zacna aktorska obsada: utalentowana i wielokrotnie nagradzana Agata Kulesza, ceniony w środowisku artystycznym Janusz Chabior, coraz częściej pojawiający się na ekranie Piotr Głowacki oraz debiutująca w Teatrze Telewizji Magdalena Jaworska. Jak można było się spodziewać i tym razem nie zawiedli. Ci, którzy zdecydowali się spędzić wieczór w ich towarzystwie zapewne podzielą moje zdanie, iż nie był to stracony czas.
Jako kulturowy laik z krwi i kości, raczkujący w swym niemowlęcym stanie obserwator sztuki, stwierdzam, iż to, co zobaczyłam wyjątkowo mnie poruszyło, wstrząsająco zaciekawiło i zmusiło do wykorzystania pokładów szarych komórek. Ale po kolei.
Temat poruszany w Kometach stary jak świat, ale jakże na czasie. Jego uniwersalność i fakt znacznego wyeksploatowania nie brzmią zbyt zachęcająco. Matka, ojciec, córka i pokoleniowe różnice, a wraz z nimi nieodłączny brak porozumienia. I chłopak tej ostatniej dodatkowo mącący, i tak wcale nie proste, relacje w tym rodzinnym trójkącie. Cztery osoby, cztery silne charaktery, cztery poplątane psychologicznie i życiowo postacie. Stłumione konflikty, zranione relacje, które po dłuższym czasie budzą się ze snu, pretensje, żale za błędy wychowania bez zahamowania wyrzucane przez główną bohaterkę. Jak cień na każdym kroku pojawia się pytanie o tożsamość, o dziedziczenie po przodkach, o własne korzenie, o pamięć o tych, których już nie ma między nami. Niby nic takiego, niby trąci myszką, nuda, nic ciekawego. A jednak.
Według mnie cały szkopuł tkwi w szczegółach. Nie wszystko jest tu jednoznaczne. I właśnie takie ma być. Dialogi nie przesycone. Wiele niedopowiedzeń dających odbiorcy miejsce na interpretację i utrzymujące skrawek tajemnicy do końca. Emocje dozowane, w większości poukrywane między wierszami. Zachowania niekiedy frapujące i mijające się z logiką. Całości wtórują odgłosy natury, wypełniające kłopotliwą niekiedy ciszę. Można odnieść wrażenie, że przyroda włącza się poniekąd czynnie w toczące się wydarzenia.
I choć ma się wrażenie, że ten stan wzajemnych przepychanek będzie trwał do ostatniej sekundy, następuje przełom. Zaskakujący jest sam koniec. Brakuje jednego bohatera. Śmierć, zabójstwo, samobójstwo? Nagły wyjazd?  Cisza, milczenie, nieznośny spokój, brak aktywacji pozostałych uczestników akcji, kreatywność w tworzeniu alibi. I nagła solidarność rodzinna w chwili grozy, kończą się pretensje, kłótnie, obrażania.
Ostatecznie sztukę tę polecam. Warto zobaczyć, warto przemyśleć, warto się zatrzymać, warto zacząć naprawdę żyć.

W tym szaleństwie… jest już nuda. Listopadowe Variete.



Variete
/Stanisław Michałowski/
            Od paru lat Lublin wypełniony jest kuglarstwem i wszystkim tym, co z nim związane. Carnaval Sztukmistrzów, Festiwal Singera, Żonglerska Lubelska Konwencja (ŻeLKa), Ogólnopolski Konkurs Etiud Nowocyrkowych Cyrkulacje… wymieniać można prawie bez końca. Ze wzrostem zainteresowania tematyką cyrkową w parze idzie wzrost wymagań wobec spektakli, które prezentowane są coraz szerszej publiczności. Z tak podniesionymi wymaganiami wybrałem się więc na listopadową edycję lubelskiego Variete.