Gdy dwadzieścia
pięć lat temu, ucząc się w małej miejscowości w głębi Borów Tucholskich,
pojechałem pierwszy raz w życiu do prawdziwego teatru (Teatr Polski w
Bydgoszczy), nie sądziłem, jaki wpływ wywrze to wydarzenie na moje życie. Będąc
zagorzałym czytelnikiem science-fiction i fantazy, oraz fanem serii „Star Wars” nie przewidywałem, że to właśnie na scenie moje
najskrytsze marzenia ożyją, a ja będę mógł im towarzyszyć. Od tego czasu kino
ustąpiło miejsca scenie. Wtedy (1989) był to „Mistrz i Małgorzata” w reżyserii A. M.
Marczewskiego, który ukazał mi teatr – najpierw jako widzowi, potem
starającemu się czasami coś zagrać, następnie jako nieporadnemu twórcy, a od
kilku lat zajmującym się tym zawodowo wykładowcy. Tamtejszy spektakl był dla
mnie wielkim widowiskiem - show (choć niezrozumiałym). I chociaż wcześniej nie czytałem Bułhakowa, nie zrozumiałem
przesłania spektaklu, to jednak... coś się zadziało, zaczęło i trwa.
I co? Ani zamiana
miejsca gry z widownią, ani obrotowa scena, czy tez sztuczki magiczne – nie
wbiły mnie w fotel. To są po prostu dobre (i często kosztowne!) pomysły. Nie
ukrywam, że spektakularne – ale to nie one mnie zelektryzowały! Od momentu
wejścia Wolanda na scenę, a właściwie wcześniej, gdy Hanka Brulińska „zagrała” Violettę
Willas, w mym sercu na zmianę gościły uśmiech i trwoga! Uśmiech – bo i
zabawnych rzeczy było co niemiara. Trwoga – gdyż od pojawienia się prawdziwego
mistrza ceremonii czułem się przez niego osaczonym, obserwowanym, poddanym jego
magnetyzmowi.
A potem było
tylko lepiej. Nie sposób się rozpisywać nad wszelkimi szczegółami. Tylko kilka
kwestii. Przemysław Stippa – elektryzował publikę. Jego świetnie ustawiony głos
był rewelacyjnym narzędziem do wywoływania dreszczy u widzów, a subtelna gestyka,
choć pełna koncentracji i wewnętrznej siły, dopełniała wszystkiego. Aktor ten
zaskoczył mnie w „Śnie nocy letniej” – ale czyżby aż tak? Jego Woland (inny niż
w oryginale) był ponadczasowy, w większość scen bezemocjonalny, prawdziwy
mistrz ceremonii... – ale żeby, aż tak! Nie ukrywam, że wielokrotnie kątem oka patrząc
na to co dzieje się na pierwszym planie brałem sobie pod lupę obecnego z boku
Stippę! I właśnie wtedy nie mogłem się pozbyć jego upiornej obecności. Brawo! Brawo! Brawo!
Jednak lubelski
„Mistrz i Małgorzata” to spektakl nie tylko Stippy. On nie jest tutaj koniem
pociągowym trupy teatralnej. Świetnie dobrane role drugoplanowe (cała świta
Wolanda – równie zimna i brutalna jak jej szef, a zarazem balansująca na
granicach emocjonalnych światów), jak i wiele postaci epizodycznych – stanowią o
spójnej całości. Jedna z ciekawszych, równie elektryzujących i „diabelskich”
scen – to ta w szpitalu psychiatrycznym, z lekarzami i pielęgniarkami – stanowiąca ziemska wersję świty Wolanda (i niech ktoś powie, że na ziemi ludzie nie gotują
sobie piekła!). Przepięknie!
Całe show wymyślone
do ostatnich detali – stwarzało napięcie, dla którego czas sceniczny przestał
się liczyć. Zarysowana i ukazana przez aktorski zespól teatru Moskwa (dziękuję
panie Arturze, że nie było kolejnych, już trochę meczących nawiązań do Lublina)
przeraża swą niewiarą.
Wśród bohaterów przedstawienia pojawiły się osoby szczególne. Iwan Bezdomny (Paweł Kos w innym niż zazwyczaj prowadzeniu aktorskim) – jako człowiek będący owocem żartów Maestra staje się jego drugą stroną. Prostolinijność i wiara w rzeczy boskie/diabelskie stanowią dopełnienie Wolanda. Ucharakteryzowany trochę na Jeszuę/Mistrza z Nazaretu, staje się komentatorem (ale nie narratorem) zastanej rzeczywistości. To on jedynie zostanie po odejściu tytułowych bohaterów. Jego dialog z samym Mistrzem (ciekawie poprowadzony Łagodziński), choć bez wielkich fajerwerków jest jednym z ciekawszych fragmentów spektaklu. Elektryzuje od pierwszego do ostatniego słowa! Wierzę im!
Wśród bohaterów przedstawienia pojawiły się osoby szczególne. Iwan Bezdomny (Paweł Kos w innym niż zazwyczaj prowadzeniu aktorskim) – jako człowiek będący owocem żartów Maestra staje się jego drugą stroną. Prostolinijność i wiara w rzeczy boskie/diabelskie stanowią dopełnienie Wolanda. Ucharakteryzowany trochę na Jeszuę/Mistrza z Nazaretu, staje się komentatorem (ale nie narratorem) zastanej rzeczywistości. To on jedynie zostanie po odejściu tytułowych bohaterów. Jego dialog z samym Mistrzem (ciekawie poprowadzony Łagodziński), choć bez wielkich fajerwerków jest jednym z ciekawszych fragmentów spektaklu. Elektryzuje od pierwszego do ostatniego słowa! Wierzę im!
I wreszcie
zjawia się ona - Małgorzata. Marta Ledwoń ostatnio „wykorzystywana i ogrywana”
w większości lubelskich spektakli była dla mnie wielką niewiadomą. Naoglądawszy
się jej w różnych rolach trochę podświadomie czekałem na kogoś innego, nowego. Ale
to właśnie ona zaskoczyła mnie najbardziej. Głos Marty i jej spójna gra były
dopełnieniem aktorskich popisów lubelskiego przedstawienia. I najlepszym słowem
będzie to, że uwierzyłem w jej historię, w jej samotność i ból, poszukiwanie
mistrza, ich miłość, wreszcie, że była w stanie z powodu tejże właśnie miłości pójść na
bezkompromisowy układ z Wolandem. Jej niepewność przed i zmęczenie po balu
ciągle tylko przypominały mi o jej człowieczeństwie. Wrażliwość dojrzałej
kobiety, pięknie ograna nagość (będzie to dla mnie wzorcowy przykład na zajęciach
do omawiania tematu: nagość jako kostium teatralny) i ból,
ukrywany pod różnymi maskami – są dopełnieniem całego przedstawienia.
Wiele można
pisać o poszczególnych rolach, lecz bez konkretnych ludzi, ich zaangażowania i
wielokrotnego przełamywania się (zwłaszcza „wielopokoleniowej” ekipy aktorskiej
teatru Osterwy) w różnych scenach – spektakl mógłby szybko być spłyconym.
Dopełnieniem były kostiumy, muzyka oraz – i to jest mi szczególnie bliskie –
rewelacyjna reżyseria świateł! Wyczarowanie przestrzeni wnętrza człowieka, nie
tyle w scenach z „Varietes”, ile w dialogach, podskórnie napiętych monologach,
czy w końcowych wypowiedziach Wolanda – sprawiały, że znowu jawi się temat do
pracy (przynajmniej licencjackiej): Rola i reżyseria światła na przykładzie
„Mistrza i Małgorzaty” w lubelskiej realizacji :-)
I na koniec,
ale nie jako ostatni, ale najważniejszy – reżyser. Artur Tyszkiewicz umiejętnie
skrócił i dostosował tekst, który wcześniej dogłębnie przeczytał i przeanalizował
(co wśród dzisiejszych twórców teatralnych nie jest chyba ostatnio takie
oczywiste). Choć opuścił fragmenty z Piłatem – jednak pozostawił je w spektaklu
duchem. Zebrał całą grupę - menażerię aktorską i ustawił ją często w nowych
kontekstach. Nie chce mi się jedynie wierzyć pogłoskom, że jest on na próbach
spokojny i nie unosi głosu – jeśli ktoś ma inne doświadczenia – proszę o
informację (!). Tylko co teraz – po „Manatkach” i „Śnie nocy letniej”, którymi
to została poprzeczka ustawiona bardzo wysoko – przyszedł czas na klasykę powieści!
Znowu wspaniała praca z ludźmi! Tylko co dalej? Czy da się utrzymać ten
mistrzowski powiew dobrego teatru w Lublinie? Wierzę, że tak. Panie Arturze,
należy się Panu solidny odpoczynek i czekam na więcej... Dzięki Panu uwierzyłem
we współczesny teatr, który opowiadając historie porusza ponadczasowe struny w
człowieku; teatr, który nie musi być do bólu brudny i brutalny, a dotyka serc i
je przemienia; teatr, który choć jest bardzo wymagający – to jednak stworzony z
myślą o widzu i dla widza!
Jeszcze jedna
ważna sprawa – techniczna. Często docenia się pracę aktorów, reżysera czy
innych współtwórców sukcesu! Należą się słowa podziękowania wszystkim osobom
technicznym. Ich praca przy przebudowywaniu sceny i widowni jest wyjątkowo wymagająca! Panowie (odrobina prywaty) - gdy
przyjdzie moment, że będziecie narzekać na tenże reżyserski, ale jakże
pracochłonny pomysł pana Artura – pamiętajcie, że dla wielu ludzi może to właśnie
być początkiem jakiejś przygody z teatrem. Wiele sił (w tym fizycznych) przy
układaniu ciężkich elementów scenograficznych życzę.
Od mojego pierwszego „Mistrza i Małgorzaty” minęło 25 lat. Wtedy zaczął się w moim życiu teatr. Wczoraj, po ćwierć wieku – nastąpiło odrodzenie wiary we współczesnego reżysera! Obiecuję chodzić na kolejne przedstawienia „Mistrza i Małgorzaty”, i obserwować jak następuje (miejmy nadzieję) rozwój tego spektaklu. Tak czyniłem przy „Dziadach” w reż. Babickiego. Widziałem premierę, potem wiele kolejnych, aby być na pożegnaniu z tytułem. Niczego nie żałuję. Mam nadzieję, że gdy za pewien czas (gdy na przykład będzie grane setne przedstawienie) również i ja znajdę się na widowni i dam się ponownie wciągnąć w tę elektryzującą opowieść Bułhakowa/Tyszkiewicza.
Uwaga! Powyższy tekst nie jest
typową recenzją, a tylko przelaniem myśli, które zrodziły się w mojej głowie –
i zostały sformułowane w niedzielny poranek, przed godziną 8.00 rano (!), gdy większość
aktorów zapewne jeszcze odpoczywała po wieczornym spektaklu. Są to refleksje
może często bezkrytyczne (od fachowej krytyki są inni - recenzenci). Ja po
prostu kupiłem w całości, to co ujrzałem wczorajszego wieczoru! Błędy, słabości,
niekonsekwencje – na to przyjdzie jeszcze czas. Póki co – niech trwa „Varietes”
PS. Zdjęcia pochodzą z archiwum teatru.
PS. Zdjęcia pochodzą z archiwum teatru.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz