niedziela, 3 stycznia 2016

W tym szaleństwie… jest już nuda. Listopadowe Variete.



Variete
/Stanisław Michałowski/
            Od paru lat Lublin wypełniony jest kuglarstwem i wszystkim tym, co z nim związane. Carnaval Sztukmistrzów, Festiwal Singera, Żonglerska Lubelska Konwencja (ŻeLKa), Ogólnopolski Konkurs Etiud Nowocyrkowych Cyrkulacje… wymieniać można prawie bez końca. Ze wzrostem zainteresowania tematyką cyrkową w parze idzie wzrost wymagań wobec spektakli, które prezentowane są coraz szerszej publiczności. Z tak podniesionymi wymaganiami wybrałem się więc na listopadową edycję lubelskiego Variete.
            Najpierw parę słów o samej idei, oraz o historii tego wydarzenia w Lublinie. W założeniu variete (a raczej variétés( to rodzaj spektaklu, po którym widz może spodziewać się wszystkiego – jest to wszak teatr różnorodności. Tańce i hulanki, akrobatyka i ekwilibrystyka, żonglerka, iluzja, śpiew. Jednym słowem wszystko, co może rozśmieszyć, wzruszyć, czy po prostu zająć widza. Lubelskie spotkania z tego rodzaju widowiskami rozpoczęły się we wrześniu 2013 roku i, z różnymi przerwami i opóźnieniami, odbywają się raz w miesiącu po dzień dzisiejszy. Występujący na scenie artyści pochodzą głównie z Lublina, ale zdarzają się goście z całej Polski, a nawet zza granicy. Edycja, o której chciałbym napisać parę słów, miała miejsce w październiku, po czteromiesięcznej przerwie wakacyjnej.
            Jeżeli po przerwie, jeżeli wielki powrót, to oczekiwania tym większe. Szczególnie że edycje przedwakacyjne były na bardzo wysokim poziomie: zaskakiwały różnorodnością, zaplanowaniem i dopracowaniem występów. Więc jak wypada na tym tle Variete z października? Wyjątkowo… słabo.
            Nie znaczy to, że wszystkie występy nie były warte obejrzenia, bynajmniej. Nie znaczy także, że widz nie mógł się dobrze bawić. Jakub Mozgawa pokazał wspaniałe umiejętności z yo-yo, Michał Lech wyprawiał cuda na gitarze, a grupa MultiVisual pokazała coś, czego większość zebranych dotychczas zapewne nie widziała.
Jednak ten tekst nie stawia sobie za zadanie oceniania każdego artysty z osobna. Jest raczej próbą odpowiedzi na pytanie, dlaczego spotkanie z różnością wypadło tak źle jako całość.  
            Zacznijmy od kwestii, która na pierwszy rzut oka nie ma większego znaczenia. A jednak. Variete, jak każdy show tego typu, ma swoich prowadzących. Jednym się oni podobają, drugim nie, to akurat kwestia gustu. Jednak zdaje się, że ich obecność zawsze powinna być dodatkiem, krótkim rozluźnieniem przed kolejnym spektaklem, czasem zwykłą zapowiedzią. Kiedy ma się wrażenie, że to występy są przerywnikami pomiędzy kolejnymi długimi żartami konferansjera, to coś jest niestety nie tak. Zwłaszcza że starania prowadzących nie zapadają w pamięci tak, jak ostatni występ Żorża Bengalskiego. A szkoda.
            Mocno dawała się także we znaki powtarzalność. Niektóre z prezentowanych występów można było już wielokrotnie zobaczyć w Lublinie. Tak jakby pewne grupy, czy też osoby, wyuczyły się jednego programu, poczym uznały, że nic więcej w tej materii osiągnąć się już nie da. Oczywiście, można mieć jeden świetny numer, objechać z nim cały świat, a potem popijając kawior szampanem pławić się w sławie. Jednak sprawa się trochę komplikuje, gdy próbuje się ten świat zastąpić jednym, nie aż tak dużym miastem.
            Także prezentowanie tych samych rekwizytów w tych samych schematach było dość irytujące, a czasami nawet męczące. Prawdziwą rozkoszą jest zobaczyć raz na pewien czas fireshow, który nie próbuje ukatrupić widowni patosem, taniec na rurze czy z hula-hoop, któremu nie towarzyszy lekko zachrypnięty głos wokalistki indie rockowego zespołu, grupę taneczną nie próbującą wycisnąć ostatnich kropli innowacyjności z tańca synchronicznego. Niestety, rozkosz to rzadka. Trzeba powiedzieć sobie szczerze, że jeżeli występ wpisuje się w jakiś wytarty schemat, nie będąc jednocześnie prawdziwym arcydziełem, to w najlepszym wypadku rozmyje się w jedno z dziesiątkiem mu podobnych występów. W najgorszym zaś skonfrontowany zostanie z tymi bardziej udanymi.
            Do tego w niektórych spektaklach daje się zauważyć jakiś specyficzny brak pomyślunku, albo przesadną wiarę we własne możliwości, albo prawdziwą pasję porywania się z motyką na słońce. Za przykład niech posłuży dążenie do symetryczności, chociaż dotyczy to wielu innych zjawisk. Symetria, tak jak taneczne układy synchroniczne, zawsze robi wrażenie. Nie dość, że coś się fajnie rusza, to jeszcze jest w tym jakaś równowaga, jakaś zasada, dodatkowy wyzwalacz podziwu. Co jednak wtedy, kiedy coś symetrią być chciało, ale jednak nią nie jest? Cóż, cytując specjalistę (Rudolfa Arnheima) „wzrok odczytuje – taką sytuację – jako dzieło obcych, inwazyjnych sił”. I cały czar pryska.- widz czuje, że coś tam miało być, ale tego nie dostanie. Zrozumieć mogę to, że osiągnięcie takiego efektu jest trudne. Mnóstwo pracy, godziny wspólnych ćwiczeń, litry wylanego potu. Jednak kiedy dwie osoby kompletnie różnego wzrostu porywają się na coś, co fizycznie jest w ich wypadku niemożliwe – tego zrozumieć nie potrafię.
            Chociaż niektóre występy zrobiły na mnie wielkie wrażenie, to po raz pierwszy z wydarzenia tego typu wychodziłem z uczuciem znudzenia, ulgi i z radością zodzyskanej wolności. Zastanawiające jest, ile powtarzalności można upchnąć w różnorodności, jak mimo dobrych umiejętności, jeszcze lepszych chęci, można złożyć coś, co najwyżej uznać można za przeciętne. Czy było to najgorsze Variete, na którym byłem? Na pewno. I mam nadzieję, że tak zostanie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz