Variete
/Stanisław Michałowski/
Od
paru lat Lublin wypełniony jest kuglarstwem i wszystkim tym, co z nim związane.
Carnaval Sztukmistrzów, Festiwal Singera, Żonglerska Lubelska Konwencja
(ŻeLKa), Ogólnopolski Konkurs Etiud Nowocyrkowych Cyrkulacje… wymieniać można
prawie bez końca. Ze wzrostem zainteresowania tematyką cyrkową w parze idzie
wzrost wymagań wobec spektakli, które prezentowane są coraz szerszej
publiczności. Z tak podniesionymi wymaganiami wybrałem się więc na listopadową
edycję lubelskiego Variete.
Jeżeli po przerwie, jeżeli
wielki powrót, to oczekiwania tym większe. Szczególnie że edycje przedwakacyjne
były na bardzo wysokim poziomie: zaskakiwały różnorodnością, zaplanowaniem i
dopracowaniem występów. Więc jak wypada na tym tle Variete z października?
Wyjątkowo… słabo.
Nie znaczy to, że
wszystkie występy nie były warte obejrzenia, bynajmniej. Nie znaczy także, że widz
nie mógł się dobrze bawić. Jakub Mozgawa pokazał wspaniałe umiejętności z yo-yo,
Michał Lech wyprawiał cuda na gitarze, a grupa MultiVisual pokazała coś, czego
większość zebranych dotychczas zapewne nie widziała.
Jednak ten tekst nie
stawia sobie za zadanie oceniania każdego artysty z osobna. Jest raczej próbą
odpowiedzi na pytanie, dlaczego spotkanie z różnością wypadło tak źle jako
całość.
Zacznijmy od kwestii,
która na pierwszy rzut oka nie ma większego znaczenia. A jednak. Variete, jak
każdy show tego typu, ma swoich prowadzących. Jednym się oni podobają, drugim
nie, to akurat kwestia gustu. Jednak zdaje się, że ich obecność zawsze powinna
być dodatkiem, krótkim rozluźnieniem przed kolejnym spektaklem, czasem zwykłą
zapowiedzią. Kiedy ma się wrażenie, że to występy są przerywnikami pomiędzy
kolejnymi długimi żartami konferansjera, to coś jest niestety nie tak.
Zwłaszcza że starania prowadzących nie zapadają w pamięci tak, jak ostatni
występ Żorża Bengalskiego. A szkoda.
Mocno dawała się także we
znaki powtarzalność. Niektóre z prezentowanych występów można było już wielokrotnie
zobaczyć w Lublinie. Tak jakby pewne grupy, czy też osoby, wyuczyły się jednego
programu, poczym uznały, że nic więcej w tej materii osiągnąć się już nie da. Oczywiście,
można mieć jeden świetny numer, objechać z nim cały świat, a potem popijając
kawior szampanem pławić się w sławie. Jednak sprawa się trochę komplikuje, gdy
próbuje się ten świat zastąpić jednym, nie aż tak dużym miastem.
Także prezentowanie tych
samych rekwizytów w tych samych schematach było dość irytujące, a czasami nawet
męczące. Prawdziwą rozkoszą jest zobaczyć raz na pewien czas fireshow, który
nie próbuje ukatrupić widowni patosem, taniec na rurze czy z hula-hoop, któremu
nie towarzyszy lekko zachrypnięty głos wokalistki indie rockowego zespołu,
grupę taneczną nie próbującą wycisnąć ostatnich kropli innowacyjności z tańca
synchronicznego. Niestety, rozkosz to rzadka. Trzeba powiedzieć sobie szczerze,
że jeżeli występ wpisuje się w jakiś wytarty schemat, nie będąc jednocześnie
prawdziwym arcydziełem, to w najlepszym wypadku rozmyje się w jedno z
dziesiątkiem mu podobnych występów. W najgorszym zaś skonfrontowany zostanie z
tymi bardziej udanymi.
Do tego w niektórych
spektaklach daje się zauważyć jakiś specyficzny brak pomyślunku, albo przesadną
wiarę we własne możliwości, albo prawdziwą pasję porywania się z motyką na
słońce. Za przykład niech posłuży dążenie do symetryczności, chociaż dotyczy to
wielu innych zjawisk. Symetria, tak jak taneczne układy synchroniczne, zawsze
robi wrażenie. Nie dość, że coś się fajnie rusza, to jeszcze jest w tym jakaś
równowaga, jakaś zasada, dodatkowy wyzwalacz podziwu. Co jednak wtedy, kiedy
coś symetrią być chciało, ale jednak nią nie jest? Cóż, cytując specjalistę
(Rudolfa Arnheima) „wzrok odczytuje – taką sytuację – jako dzieło obcych, inwazyjnych
sił”. I cały czar pryska.- widz czuje, że coś tam miało być, ale tego nie
dostanie. Zrozumieć mogę to, że osiągnięcie takiego efektu jest trudne. Mnóstwo
pracy, godziny wspólnych ćwiczeń, litry wylanego potu. Jednak kiedy dwie osoby
kompletnie różnego wzrostu porywają się na coś, co fizycznie jest w ich wypadku
niemożliwe – tego zrozumieć nie potrafię.
Chociaż niektóre występy
zrobiły na mnie wielkie wrażenie, to po raz pierwszy z wydarzenia tego typu
wychodziłem z uczuciem znudzenia, ulgi i z radością zodzyskanej wolności.
Zastanawiające jest, ile powtarzalności można upchnąć w różnorodności, jak mimo
dobrych umiejętności, jeszcze lepszych chęci, można złożyć coś, co najwyżej
uznać można za przeciętne. Czy było to najgorsze Variete, na którym byłem? Na
pewno. I mam nadzieję, że tak zostanie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz