piątek, 22 lutego 2013

Jeszcze nie umilkło echo po „Jestem Bogiem”, nagle wszyscy śpiewają musicale.

Les Miserables

/K. Petkowicz/



Co kilka lat w środowisku tak zwanym „mainstreamowym”(czyli szeroko rozumianej, a jednak wąskotorowej pop-kulturze) pojawia się nowa okazja do bycia sezonowym fanem. Parę lat temu był to Michael Jackson, wszyscy płakali po jego śmierci, wszyscy łzawo śpiewali „Billie Jean”, mówili jak to im przykro i jakim był wielkim artystą i w ogóle człowiekiem. W klubach, przy „Black or white” ludzie stali w milczeniu. Szczególnie ci, co wyzywali go wcześniej na łamach tabloidów od pedofila. Niedawno takim podanym „na szybko”  zastrzykiem popularności cieszyła się Paktofonika, gdy wchodził na krany film Jesteś Bogiem. Teraz przyszła kolej na Nędzników.

Les Miserables, bo  o tym musicalu właśnie mowa, został po raz pierwszy wystawiony w wersji angielskiej (libretto oryginalnie było w języku francuskim) na West Endzie w 1985 roku. Jest dosyć wierną adaptacją powieści Victora Hugo o tym samym tytule. Książki z resztą wspaniale odwzorowującej życie prostych ludzi w XIX wiecznej Francji, kilkadziesiąt lat po rewolucji francuskiej.
Autor fenomenalnie buduje i eksploruje psychologię postaci, zagłębiając się w jej meandry, by jak najlepiej oddać imperatywy ich działania. A temat jak na tamte czasy był niezwykle odważny. Prostytutki i galernicy, złodzieje i szubrawcy, a ponad wszystkim widmo króla, kolejnego, chociaż poprzedniego przecież się pozbyli. Powieść jest manifestem poglądów Hugo, który stara się na jej kartach walczyć ze społecznym wykluczeniem.
Główny bohater Jean Valjean jest byłym galernikiem, który nie mogąc dłużej pogodzić się z życiem gorszym od psa z tak zwanym „żółtym paszportem”, chociaż odbył za to karę dziewiętnastu lat więzienia, decyduje się zniknąć. Naznaczony kradzieżą bochenka chleba dla synka swojej siostry, jest przez ludzi wyklęty. Schronienia udziela mu tylko biskup, a gdy Valjean kradnie srebrną zastawę z plebanii i zostaje złapany, przebacza mu i daruje jeszcze dwa świeczniki. W byłym więźniu zachodzi przemiana tak głęboka, że nie może dłużej żyć dobrze, będąc pod pręgierzem zwolnienia warunkowego.
Ale nie spojlujmy więcej i wróćmy do samego musicalu.
Był olbrzymim hitem w Londynie, potem na Broadway’u. Na West Endzie był wystawiony ponad dziesięć tysięcy razy, bijąc w 2010 roku rekord. Jest grany od dwudziestu siedmiu lat bez przerwy. Z niego pochodzą właśnie kultowe: „I dreamed a dream”, „On my own”, „Do you hear the people sing” czy „Bring him Home”.  Jako, że widziałem wersję koncertową z 25-lecia powstania musicalu z gigantyczną obsadą (chyba ze trzy wielgaśne chóry) jako pierwszą, zawsze Jeanem Valjean pozostanie dla mnie Alfie Boe, genialny angielski tenor (który by the way został odkryty przez łowcę talentów, kiedy jako mechanik wymieniał olej w jego samochodzie, śpiewając przy tym arie operowe :) Nawet jednemu z braci Jonas, w roli Mariusa, specjalnie umiejscowionemu tam, ku uciesze małych dziewczynek, nie udało się zepsuć tego spektaklu.
Już w napisach końcowych pojawiła się informacja, że producent szykuje wersję kinową musicalu. Czekałem więc na Les Miserables: The Movie, kolejne doniesienia o obsadzie spędzały mi sen z powiek, ba, przeżyłem nawet zagładę znaną dzisiaj pod nazwą „Apokalipsa 2012 roku”, wierzyłem, że ten film zmieni oblicze kinematografii. W końcu wybrałem się do kina i… już nie było tak dobrze. Obsada na papierze była wprost niewiarygodna (gigant musicalowy Hugh Jackman, sam Wolverine porzucił ratowanie świata, by zagrać rolę Jeana Valjean, Russel Crowe jako inspektor Javert, Anne Hathaway oraz Helena Bohnam-Carter i Sasha Baron-Cohen), w realu po prostu dobra. Serwisy internetowe prześcigały się w newsach o fryzurze Anne Hathaway, która musiała ściąć się na krótko (jej postać sprzedaje włosy), jednak milczały o wszystkim innym.
W filmie brakowało kilku moich ulubionych fragmentów, dodatkowe numery nie miały już tego polotu, ciarki miałem tylko z raz, chociaż zwykle utrzymują się przez cały pierwszy akt. A poza tym został zmieniony wydźwięk „polityczny” utworu. Ukazanie nieba jako barykady, gdzie ludzie machają czerwonymi flagami, nie tymi, ale jednak, wywołało mój lekki niesmak, no, właściwie skrzywienie. Ale może jestem uprzedzony. Widocznie autor scenariusza uznał, że barykady są dobre na wszystko.
 Ten film był „tylko” bardzo dobry, ja oczekiwałem fenomenu. Z kina wyszedłem trochę zawiedziony.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz