Les Miserables
/K. Petkowicz/
Co kilka lat w środowisku tak zwanym „mainstreamowym”(czyli
szeroko rozumianej, a jednak wąskotorowej pop-kulturze) pojawia się nowa okazja
do bycia sezonowym fanem. Parę lat temu był to Michael Jackson, wszyscy płakali
po jego śmierci, wszyscy łzawo śpiewali „Billie Jean”, mówili jak to im przykro
i jakim był wielkim artystą i w ogóle człowiekiem. W klubach, przy „Black or
white” ludzie stali w milczeniu. Szczególnie ci, co wyzywali go wcześniej na
łamach tabloidów od pedofila. Niedawno takim podanym „na szybko” zastrzykiem popularności cieszyła się
Paktofonika, gdy wchodził na krany film Jesteś Bogiem. Teraz przyszła kolej na
Nędzników.
Les Miserables, bo o
tym musicalu właśnie mowa, został po raz pierwszy wystawiony w wersji
angielskiej (libretto oryginalnie było w języku francuskim) na West Endzie w
1985 roku. Jest dosyć wierną adaptacją powieści Victora Hugo o tym samym
tytule. Książki z resztą wspaniale odwzorowującej życie prostych ludzi w XIX
wiecznej Francji, kilkadziesiąt lat po rewolucji francuskiej.
Autor fenomenalnie buduje i eksploruje psychologię postaci,
zagłębiając się w jej meandry, by jak najlepiej oddać imperatywy ich działania.
A temat jak na tamte czasy był niezwykle odważny. Prostytutki i galernicy,
złodzieje i szubrawcy, a ponad wszystkim widmo króla, kolejnego, chociaż
poprzedniego przecież się pozbyli. Powieść jest manifestem poglądów Hugo, który
stara się na jej kartach walczyć ze społecznym wykluczeniem.
Główny bohater Jean Valjean jest byłym galernikiem, który
nie mogąc dłużej pogodzić się z życiem gorszym od psa z tak zwanym „żółtym
paszportem”, chociaż odbył za to karę dziewiętnastu lat więzienia, decyduje się
zniknąć. Naznaczony kradzieżą bochenka chleba dla synka swojej siostry, jest
przez ludzi wyklęty. Schronienia udziela mu tylko biskup, a gdy Valjean kradnie
srebrną zastawę z plebanii i zostaje złapany, przebacza mu i daruje jeszcze dwa
świeczniki. W byłym więźniu zachodzi przemiana tak głęboka, że nie może dłużej
żyć dobrze, będąc pod pręgierzem zwolnienia warunkowego.
Ale nie spojlujmy więcej i wróćmy do samego musicalu.
Był olbrzymim hitem w Londynie, potem na Broadway’u. Na West
Endzie był wystawiony ponad dziesięć tysięcy razy, bijąc w 2010 roku rekord.
Jest grany od dwudziestu siedmiu lat bez przerwy. Z niego pochodzą właśnie
kultowe: „I dreamed a dream”, „On my own”, „Do you hear the people sing” czy
„Bring him Home”. Jako, że widziałem
wersję koncertową z 25-lecia powstania musicalu z gigantyczną obsadą (chyba ze
trzy wielgaśne chóry) jako pierwszą, zawsze Jeanem Valjean pozostanie dla mnie
Alfie Boe, genialny angielski tenor (który by the way został odkryty przez
łowcę talentów, kiedy jako mechanik wymieniał olej w jego samochodzie, śpiewając
przy tym arie operowe :) Nawet jednemu z braci Jonas, w roli Mariusa,
specjalnie umiejscowionemu tam, ku uciesze małych dziewczynek, nie udało się
zepsuć tego spektaklu.
Już w napisach końcowych pojawiła się informacja, że
producent szykuje wersję kinową musicalu. Czekałem więc na Les Miserables: The
Movie, kolejne doniesienia o obsadzie spędzały mi sen z powiek, ba, przeżyłem
nawet zagładę znaną dzisiaj pod nazwą „Apokalipsa 2012 roku”, wierzyłem, że ten
film zmieni oblicze kinematografii. W końcu wybrałem się do kina i… już nie
było tak dobrze. Obsada na papierze była wprost niewiarygodna (gigant
musicalowy Hugh Jackman, sam Wolverine porzucił ratowanie świata, by zagrać
rolę Jeana Valjean, Russel Crowe jako inspektor Javert, Anne Hathaway oraz Helena
Bohnam-Carter i Sasha Baron-Cohen), w realu po prostu dobra. Serwisy
internetowe prześcigały się w newsach o fryzurze Anne Hathaway, która musiała
ściąć się na krótko (jej postać sprzedaje włosy), jednak milczały o wszystkim
innym.
W filmie brakowało kilku moich ulubionych fragmentów,
dodatkowe numery nie miały już tego polotu, ciarki miałem tylko z raz, chociaż
zwykle utrzymują się przez cały pierwszy akt. A poza tym został zmieniony
wydźwięk „polityczny” utworu. Ukazanie nieba jako barykady, gdzie ludzie
machają czerwonymi flagami, nie tymi, ale jednak, wywołało mój lekki niesmak, no,
właściwie skrzywienie. Ale może jestem uprzedzony. Widocznie autor scenariusza
uznał, że barykady są dobre na wszystko.
Ten film był „tylko”
bardzo dobry, ja oczekiwałem fenomenu. Z kina wyszedłem trochę zawiedziony.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz