/Adam Wodyk/
Sądzę, że niniejszą recenzję
wypadałoby zacząć od uwagi, że nie wszyscy miłośnicy kina zachwycają się
postapokaliptycznymi widowiskami. Można nawet zaryzykować stwierdzenie, że Mad Max ma tyluż wielbicieli, co i
wrogów. Przezorny krytyk, wyczulony na tego typu uproszczenia, uznałby tę
konstatację za zbyt naiwną, za "pójście na łatwiznę", skazanie się na
wieczny rozbrat "między Światłem a Ciemnością". A gdzie szarość?
Odpowiedź na to pytanie pozostawmy
przezornemu krytykowi, a sami spróbujmy zmierzyć się z dużo trudniejszym i
znacznie bardziej frapującym problemem: czy będąc zdecydowanym „przeciwnikiem” Mad Maxa, byłbym zdolny w obiektywny
sposób ocenić jego pozycję (jako superbohatera) w filmowym uniwersum? Czy potrafiłbym w miarę trafnie i logicznie wskazać wady
i zalety dzieła George’a Millera, nawet jeśli to dzieło przyprawia mnie o
mdłości i sprawia, że sinieję na twarzy?
Owszem. Uważam, że nie nastręczyłoby
to zbyt wielu trudności. Jako, że celem tej recenzji jest próba wskazania dwóch
walorów omawianego widowiska, nie będę rozwodził się nad technicznymi
usterkami, czy błędami natury artystycznej, które w nim dostrzegłem, gdyż nie
ma to najmniejszego sensu. Aby zachować logikę wywodu i nie zboczyć na manowce
teoretycznych rozważań, stwierdzę tylko sentencjonalnie, że czwarta odsłona
przygód szalonego mściciela stanowi według mnie metaforę artystycznej porażki,
gniot z gatunku „sorry man, but we can’t stop making łubu-du”, film wrzaskliwy
i obrzydliwy, przeładowany efektami specjalnymi, które w wielu ujęciach rażą
swoją sztucznością.
Jak więc możliwe, że znalazłem w tej
produkcji jakiekolwiek zalety? Cóż, może wydać się to dziwne, ale zachwyciła
mnie scena walki Maxa z jedną z bohaterek – Furiosą (w tej roli Charlize
Theron). Furiosa jest specyficzną postacią. Można ją uznać za kobietę, gdyż
posiada odrobinę wrażliwości, lecz co ciekawe, wyśmienicie strzela z broni i
nieraz zaskakuje widzów swoją „krzepą” (a przecież jest szczuplutka!), grzmocąc
przeciwników o wiele mocniej niż „hardy Max”! Niemniej jednak w scenie, o
której wspomniałem, to główny bohater wychodzi ze starcia zwycięsko.
Od razu zaznaczę, że bynajmniej nie
jestem zwolennikiem przemocy, a uwagi tej nie zapisuję tylko po to, żeby
usprawiedliwić swój zachwyt nad wybranym fragmentem filmu. Można uznać go
oczywiście za „apoteozę agresji” i myślę, że wielu by się z tym zgodziło.
Chciałbym jednak dodać, że zachwyt, któremu uległem, nie ma w sobie nic z
perwersji i nie skupia się na samym obrazie walki, lecz wynika niejako z
fascynacji dynamicznym montażem i biegłością filmowców w tworzeniu
skondensowanych, migotliwych ujęć, które łączą się w spójną serię płynnych
obrazów i onieśmielają widza siłą swojej ekspresji. Oglądający tę scenę widz
nie może przewidzieć, kto z bohaterów zwycięży i być może wcale nie chce tego
przewidywać, bo z zapartym tchem wpatruje się w błyskające kadry. Olśniewa go
sam żywioł walki bijący z ekranu, energia zadawanych ciosów i straszliwa furia
walczących. Odrobinę oddechu złapać można dopiero wówczas, gdy Max pochyli się
nad pokonaną przeciwniczką z pistoletem w dłoni, a wszyscy pozostali
bohaterowie, którzy pośrednio również brali udział w tym starciu, zastygną bez
ruchu jak posągi, oszołomieni, podobnie jak widzowie, nadmiarem napięcia i
nieruchomością ciszy, jaka zapanuje przez moment w całym filmowym świecie.
Ostatni akapit tego krótkiego szkicu
zamierzam poświęcić fragmentowi ścieżki filmowej, której autorem jest Tom
Holkenborg, znany pod pseudonimem Junkie XL. Nie mam zbyt wielkiej wiedzy na
temat muzyki filmowej, ale nawet jako laik mogę stwierdzić, że partytura nie
wyróżnia się niczym szczególnym. Jest to ilustracja muzyczna nasycona
elektronicznym brzmieniem, typowa dla filmu akcji. Niemniej jednak po jej
uważnym przesłuchaniu można odkryć, że zawiera kilka tematów, skomponowanych na
sposób „klasyczny”. Jeden z nich przykuł moją uwagę. Pojawia się po raz
pierwszy w początkowych scenach filmu, gdy bohaterowie usiłują przedrzeć się
przez potężną burzę piaskową. Jest to fragment utrzymany w niezwykle podniosłej
stylistyce. Widać, że kompozytor tworząc go sięgnął po tradycyjne
instrumentarium, wyraźnie bowiem słyszymy instrumenty dęte i smyczkowe.
Pierwsze obrazują monumentalizm przedstawianej w filmie przestrzeni (pustynia)
i potęgę strasznego żywiołu, a także wprowadzają do filmu nieoczekiwany element
patosu. Drugie natomiast rozbrzmiewają nieco delikatniej i dzięki temu nasycają
ścieżkę dźwiękową swoistym dramatyzmem. Tak misternie skonstruowana muzyka potrafi
rozbudzić w odbiorcy uczucie wzniosłości i roztoczyć mu przed oczyma perspektywę
cudownego ogromu, z którym można się zetknąć jedynie przez obcowanie ze sztuką.
(Na zakończenie tych rozważań
należałoby dodać, że nawet w tak idiotycznym filmie jak Mad Max można odnaleźć coś wartościowego i absorbującego
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz