/Milena Florczak/
Pamiętam ten czas, kiedy latem
ubiegłego roku idąc ulicami Węgrowa natknęłam się na plakaty informujące o
castingu do nowo powstającego teatru. Miałam mieszane uczucia. Z jednej strony
świetna, kulturalna inicjatywa, jednak z drugiej ryzyko porażki i przedstawień
w tonie podstawówkowych akademii bardzo wysokie. Z tego względu na debiutancki
spektakl Teatru Amatorskiego w Węgrowie szłam z niepokojem i dużą dozą
dystansu. Niepotrzebnie.


Teatr Amatorski w Węgrowie
powstał z inicjatywy obecnego reżysera i dyrektora artystycznego grupy Michała
Zasłony. Swoich sił na castingu spróbować mógł każdy – od przedszkolaka po
seniora. Wbrew powszechnej opinii głoszącej, że dzisiejsza młodzież to banda
degeneratów społecznych i osób zajmujących się jedynie klubami dyskotekowymi i
piciem wódki, odzew wśród gimnazjalistów i licealistów był zaskakujący. Gdy
trupę w końcu skompletowano, ruszyły pierwsze próby. Wybór padł na debiutancką
sztukę Witolda Gombrowicza „Iwona, księżniczka Burgunda”. Aktorzy poświęcili
siedem miesięcy na opanowanie swoich ról oraz, jako amatorzy, zgłębienie
podstaw gry aktorskiej. Obawy były, stres też. Na kwietniową premierę wszystkie
bilety zostały wykupione. Na drugi występ również. Przed trzecim wystawieniem
„Iwony” (pomimo rezerwacji) na bilet czekałam 20 minut w kolejce, która
wychodziła aż przed drzwi wejściowe. Zgromadzenie tak wielkiej publiki przez
grupkę amatorów było niemałym sukcesem. Sam reżyser stwierdził, że w życiu nie
spodziewałby się tak licznego audytorium. Pozostaje pytanie – czy widzowie nie
żałowali poświęconego czasu i wydanych na bilet pieniędzy?
W swojej interpretacji Zasłona od oryginalnego tekstu
dramatu daleko nie odbiegł, jednak zdecydowanie nie pozostał w 100% wierny
oryginałowi. Już w pierwszej scenie możemy dostrzec bardzo ciekawą zmianę.
Kiedy Gombrowiczowska para królewska zachwyca się pięknym słońcem, przez co
hojnie wspomaga ubogiego żebraka proszącego o jałmużnę, bo „przy takim
zachodzie!”, dostojnicy w interpretacji
początkującego reżysera podziwiają wspaniałą publiczność. Pozornie jest to nic
nieznaczący detal, jednak umieszczenie teatralnej widowni w miejsce
oryginalnego słońca powoduje bardzo istotną zmianę. Poprzez takie przesunięcie
w sztuce pojawia się element koncepcji teatru w teatrze. Jest to chwyt
dramaturgiczny polegający na wprowadzeniu do przedstawienia elementów innego
spektaklu, co owocuje podwojeniem rzeczywistości sztucznej, teatralnej. W tej
początkowej scenie Gombrowicz zostaje lekko „przepisany” na Szekspira, dzięki
czemu rzeczywistość teatralna ulega podwojeniu, co znacznie poszerza możliwości
interpretacyjne.
Drugim, dość istotnym elementem od strony reżyserskiej
była odmienna kreacja bohaterów. Tuż przed spektaklem reżyser Michał Zasłona
zdradził, że swoje postacie tworzył przez pryzmat bardzo wnikliwej i szerokiej
lektury dzieł Zygmunta Freuda. Podstawowe tezy i założenia austriackiego
psychoanalityka są mi mniej lub bardziej znane, jednak aby rzekomy frojdyzm
bohaterów nie wymknął mi się bokiem, na spektakl zabrałam ze sobą, prosto z
poznańskiego UAM-u, studentkę psychologii. Nawet pomimo tego, iż została
poinformowana o wplecionych strukturach frojdowskich i oglądała całość
spektaklu pod tym kątem, filozofii Freuda za wiele się nie doszukała. Smaczki,
owszem, były. Jednak w dobie sztuk teatralnych „spornografizowanych”,
przesyconych i spłycanych poprzez nadmiar elementów erotycznych, których jedyną
funkcją jest przyciągnięcie masowego odbiorcy i wzbudzanie kontrowersji, ciężko
było jednoznacznie orzec, czy delikatny erotyzm przedstawiony w sztuce to dużo
mniej odważna wersja wspomnianych zabiegów marketingowych, czy psychologiczna
kreacja bohaterów o naukowym i dużo bardziej głębokim podłożu. Mimo to nie
mogłabym z czystym sumieniem powiedzieć, że Freuda w tej sztuce nie widać.
Widać, ale nie jest on tak uwydatniony jak się tego spodziewałam po komentarzu
odreżyserskim. Kwestią sporną byłoby zagadnienie, czy w zamyśle właśnie tak
mieli wyglądać poszczególni bohaterowie, czy po prostu aktorzy odegrali swoje
role tak jak umieli, nie do końca realizując założenia reżysera. Jedno jest
pewne – Michał Zasłona zadbał o to, aby sztuka była idealnie dopracowana, a
wszystko podopinane na ostatni guzik, co
w trakcie oglądania „Iwony” było widoczne.
Już podczas przedstawienia postaci dało się zauważyć na
ile aktorzy opanowali swoje role i czuli się komfortowo na scenie. Poziom gry
teatralnej był niezwykle zróżnicowany – od fenomenalnie zagranej postaci
Księcia Filipa, w którego wcielił się Sebastian Gontarz, czy roli Cyryla,
przyjaciela Księcia, zagranego przez Tomasza Biernata, aż do drętwych i
nieziemsko sztucznych dam dworu, które wyglądały, jakby recytowały wierszyki w
przedszkolnym przedstawieniu. Patrząc na nie, na myśl od razu przychodziła
utarta fraza „każdy by tak zagrał”, ale wtedy właśnie należałoby uświadomić
sobie, że one dokładnie są tym „każdym”. Całe szczęście, że owe panie nie miały
zbyt obszernych ról, bo ilekroć na scenie pojawiała się którakolwiek z dam
dworu ich sztuczność drażniła mnie tak bardzo, że zakłócała odbiór całego
widowiska. Jednak mając na uwadze fakt, że wszyscy występujący na scenie są
jedynie zbieraniną ludzi z łapanki, którzy chcieli zrobić coś więcej, całość
robi naprawdę duże wrażenie. Pomijając wspomniane damy dworu, aktorzy nie bali
się używać głosu, pokazali na co ich stać, dając z siebie maksimum. Swoje
zrobiły również kostiumy i rekwizyty, które nie pozostały bez oddźwięku w
interpretacji sztuki. Na scenie mogliśmy oglądać między innymi Króla Ignacego z
typowo królewskimi atrybutami, w glanach i plażowych spodenkach, Cyryla
ubranego w smoking i czapkę błazna z dzwoneczkami, czy Księcia Filipa, który
wystylizowany na współczesnego playboya kroczył dumnie z nagim torsem z
wijącymi się i ocierającymi niczym kociaki damami dworu u swoich stóp. Na uwagę
zasługuje także postać tytułowej Iwony, w którą wcieliła się Eliza Maciopa.
Mimo iż jest ona pierwszą osobą, która pojawia się samotnie na scenie i
pozostaje na niej przez dłuższy czas, mamy wrażenie, że jest czymś w rodzaju
tła. Niezwykle ciężkim zadaniem jest spowodowanie, by jedyna osoba, którą
możemy aktualnie oglądać, stała w cieniu i nie skupiała na sobie uwagi. Podczas
gdy na scenie pojawiają się coraz to nowe postacie, a akcja utworu postępuje,
Iwona apatycznie krąży równomiernym krokiem dookoła sceny tak, że w pewnym
momencie widz zaczyna ją zupełnie ignorować i traktować jak element dekoracji.
Stąd też widoczne było zaskoczenie na twarzach niektórych widzów, kiedy akcja
sztuki zaczęła gwałtownie skupiać się dookoła wcześniej niezauważalnej Iwony.
Grzechem byłoby nie wspomnieć o nowatorskim
przedstawieniu samej fabuły sztuki Gombrowicza. Ciekawym rozwiązaniem było
zaprezentowanie wydarzeń z aktu II w formie przesłuchania. Po jednej stronie
sceny za stołem znajdował się Książę Filip wraz z Cyrylem, którzy szydzili z
siedzącej naprzeciwko nich Iwony. Sceneria ta do złudzenia przypominała sale
sądową, jednak mimo licznych przytyków w kierunku milczącej, tytułowej
bohaterki to ona, będąc osądzaną, siedziała w miejscu przeznaczonym dla
sędziego. Umiejscowienie aktorki na sędziowskim fotelu nie dawało możliwości
dostrzeżenia twarzy, a co za tym idzie mimiki Elizy Maciopy, jednak i tę
przeszkodę reżyser ominął. Przed Iwoną bowiem ustawiona została kamera, która
podłączona do projektora rejestrowała i ukazywała na całej szerokości sceny
twarz aktorki, która stała się tłem dla rozgrywających wydarzeń. Dzięki takiemu
rozwiązaniu akt II został odebrany przez publikę o wiele bardziej emocjonalnie.
Można by rzec, że w pewien sposób zostało wręcz wymuszone na widzu
zaangażowanie w przedstawione wydarzenia.
Takich nowatorskich rozwiązań w sztuce znajdujemy dużo
więcej, jednak, aby nie zdradzać całości widowiska, wspomnę jedynie o scenie
końcowej. W „Iwonie, księżniczce Burgunda” w oryginalnej wersji Witolda
Gombrowicza czytamy, że księżniczka otruta umiera, po czym wszyscy klękają do
modlitwy. Konstrukcja dialogów w całości dzieła nie została całkowicie
przekształcona, stała się jedynie „wycinanką”, w której pozamieniane zostały słowa
klucze co nadało sztuce nowego, zupełnie odmiennego wydźwięku. Podobnie rzecz
ma się we wspomnianej scenie końcowej, kiedy zamiast gestu klękania do modlitwy
pojawia się motyw… dyskotekowego tańczenia przy zwłokach zamordowanej Iwony.
Scena ta ukazuje ogromny cynizm, emanuje wręcz groteskowością i przerysowaniem współczesnych
realiów, maluje karykaturalny obraz sfery uczuciowości ludzi XXI wieku. Tak jak
cała sztuka pozostaje niezwykle wymowna i mimo licznych zmian utrzymana w
konwencji Gombrowiczowskiej. Patrząc na to dzieło ze świadomością totalnej
amatorszczyzny zarówno reżysera jak i aktorów, można im z czystym sumieniem
pogratulować przysłowiowej dobrej roboty.
W rozmowach z KUL-owskimi teatrologami nie raz słyszałam
tezę głoszącą, że polska scena teatralna umiera. Rzeczywiście, współczesny
teatr ma niejedno za uszami, można by tu wymienić chociażby wspomniane
przesycenie elementami pornograficznymi, wulgaryzację, czy nastawienie typowo
komercyjne, owocujące szukaniem jedynie skandalu i obrazoburczości. To wszystko
tworzy nieprzyjemną mieszankę, której efektem końcowym jest nic innego jak
tylko kicz bez jakichkolwiek walorów estetycznych czy duchowych oraz tandeta
bez przekazu i głębi, przyciągająca jedynie niewymagającego odbiorcę masowego,
ludzi o usposobieniu snobistycznym, czy nastolatków w poszukiwaniu wrażeń i
nagości. Wszystkie te zabiegi, które niszczą piękno prawdziwego teatru
usprawiedliwia się zawsze za pomocą dwóch wyświechtanych słów – wersja
współczesna. Kiedy jakiekolwiek dzieło okrasimy cudownym przymiotnikiem
‘współczesny’, mamy swoiste pozwolenie na robienie ze sztuką dosłownie
wszystkiego, co tylko nam się spodoba. To jedno magiczne słowo powoli zaczyna
przeradzać się w pomost wiodący wprost do świata wulgarnej tandety. W obliczu tych
szalejących dookoła ‘współczesnych’ sztuk, jeszcze bardziej doceniłam wartość
„Iwony” Teatru Amatorskiego w Węgrowie. Pomimo potknięć i braku profesjonalizmu
myślę, że ten spektakl przewyższa w swojej wartości niejedno dzieło opatrzone
znanym nazwiskiem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz