wtorek, 9 grudnia 2014

Gombrowiczowi by się podobało



Iwona, księżniczka Burgunda, Teatr Amatorski w Węgrowie
/Milena Florczak/


Pamiętam ten czas, kiedy latem ubiegłego roku idąc ulicami Węgrowa natknęłam się na plakaty informujące o castingu do nowo powstającego teatru. Miałam mieszane uczucia. Z jednej strony świetna, kulturalna inicjatywa, jednak z drugiej ryzyko porażki i przedstawień w tonie podstawówkowych akademii bardzo wysokie. Z tego względu na debiutancki spektakl Teatru Amatorskiego w Węgrowie szłam z niepokojem i dużą dozą dystansu. Niepotrzebnie.





Teatr Amatorski w Węgrowie powstał z inicjatywy obecnego reżysera i dyrektora artystycznego grupy Michała Zasłony. Swoich sił na castingu spróbować mógł każdy – od przedszkolaka po seniora. Wbrew powszechnej opinii głoszącej, że dzisiejsza młodzież to banda degeneratów społecznych i osób zajmujących się jedynie klubami dyskotekowymi i piciem wódki, odzew wśród gimnazjalistów i licealistów był zaskakujący. Gdy trupę w końcu skompletowano, ruszyły pierwsze próby. Wybór padł na debiutancką sztukę Witolda Gombrowicza „Iwona, księżniczka Burgunda”. Aktorzy poświęcili siedem miesięcy na opanowanie swoich ról oraz, jako amatorzy, zgłębienie podstaw gry aktorskiej. Obawy były, stres też. Na kwietniową premierę wszystkie bilety zostały wykupione. Na drugi występ również. Przed trzecim wystawieniem „Iwony” (pomimo rezerwacji) na bilet czekałam 20 minut w kolejce, która wychodziła aż przed drzwi wejściowe. Zgromadzenie tak wielkiej publiki przez grupkę amatorów było niemałym sukcesem. Sam reżyser stwierdził, że w życiu nie spodziewałby się tak licznego audytorium. Pozostaje pytanie – czy widzowie nie żałowali poświęconego czasu i wydanych na bilet pieniędzy?
            W swojej interpretacji Zasłona od oryginalnego tekstu dramatu daleko nie odbiegł, jednak zdecydowanie nie pozostał w 100% wierny oryginałowi. Już w pierwszej scenie możemy dostrzec bardzo ciekawą zmianę. Kiedy Gombrowiczowska para królewska zachwyca się pięknym słońcem, przez co hojnie wspomaga ubogiego żebraka proszącego o jałmużnę, bo „przy takim zachodzie!”,  dostojnicy w interpretacji początkującego reżysera podziwiają wspaniałą publiczność. Pozornie jest to nic nieznaczący detal, jednak umieszczenie teatralnej widowni w miejsce oryginalnego słońca powoduje bardzo istotną zmianę. Poprzez takie przesunięcie w sztuce pojawia się element koncepcji teatru w teatrze. Jest to chwyt dramaturgiczny polegający na wprowadzeniu do przedstawienia elementów innego spektaklu, co owocuje podwojeniem rzeczywistości sztucznej, teatralnej. W tej początkowej scenie Gombrowicz zostaje lekko „przepisany” na Szekspira, dzięki czemu rzeczywistość teatralna ulega podwojeniu, co znacznie poszerza możliwości interpretacyjne.
            Drugim, dość istotnym elementem od strony reżyserskiej była odmienna kreacja bohaterów. Tuż przed spektaklem reżyser Michał Zasłona zdradził, że swoje postacie tworzył przez pryzmat bardzo wnikliwej i szerokiej lektury dzieł Zygmunta Freuda. Podstawowe tezy i założenia austriackiego psychoanalityka są mi mniej lub bardziej znane, jednak aby rzekomy frojdyzm bohaterów nie wymknął mi się bokiem, na spektakl zabrałam ze sobą, prosto z poznańskiego UAM-u, studentkę psychologii. Nawet pomimo tego, iż została poinformowana o wplecionych strukturach frojdowskich i oglądała całość spektaklu pod tym kątem, filozofii Freuda za wiele się nie doszukała. Smaczki, owszem, były. Jednak w dobie sztuk teatralnych „spornografizowanych”, przesyconych i spłycanych poprzez nadmiar elementów erotycznych, których jedyną funkcją jest przyciągnięcie masowego odbiorcy i wzbudzanie kontrowersji, ciężko było jednoznacznie orzec, czy delikatny erotyzm przedstawiony w sztuce to dużo mniej odważna wersja wspomnianych zabiegów marketingowych, czy psychologiczna kreacja bohaterów o naukowym i dużo bardziej głębokim podłożu. Mimo to nie mogłabym z czystym sumieniem powiedzieć, że Freuda w tej sztuce nie widać. Widać, ale nie jest on tak uwydatniony jak się tego spodziewałam po komentarzu odreżyserskim. Kwestią sporną byłoby zagadnienie, czy w zamyśle właśnie tak mieli wyglądać poszczególni bohaterowie, czy po prostu aktorzy odegrali swoje role tak jak umieli, nie do końca realizując założenia reżysera. Jedno jest pewne – Michał Zasłona zadbał o to, aby sztuka była idealnie dopracowana, a wszystko podopinane  na ostatni guzik, co w trakcie oglądania „Iwony” było widoczne.
            Już podczas przedstawienia postaci dało się zauważyć na ile aktorzy opanowali swoje role i czuli się komfortowo na scenie. Poziom gry teatralnej był niezwykle zróżnicowany – od fenomenalnie zagranej postaci Księcia Filipa, w którego wcielił się Sebastian Gontarz, czy roli Cyryla, przyjaciela Księcia, zagranego przez Tomasza Biernata, aż do drętwych i nieziemsko sztucznych dam dworu, które wyglądały, jakby recytowały wierszyki w przedszkolnym przedstawieniu. Patrząc na nie, na myśl od razu przychodziła utarta fraza „każdy by tak zagrał”, ale wtedy właśnie należałoby uświadomić sobie, że one dokładnie są tym „każdym”. Całe szczęście, że owe panie nie miały zbyt obszernych ról, bo ilekroć na scenie pojawiała się którakolwiek z dam dworu ich sztuczność drażniła mnie tak bardzo, że zakłócała odbiór całego widowiska. Jednak mając na uwadze fakt, że wszyscy występujący na scenie są jedynie zbieraniną ludzi z łapanki, którzy chcieli zrobić coś więcej, całość robi naprawdę duże wrażenie. Pomijając wspomniane damy dworu, aktorzy nie bali się używać głosu, pokazali na co ich stać, dając z siebie maksimum. Swoje zrobiły również kostiumy i rekwizyty, które nie pozostały bez oddźwięku w interpretacji sztuki. Na scenie mogliśmy oglądać między innymi Króla Ignacego z typowo królewskimi atrybutami, w glanach i plażowych spodenkach, Cyryla ubranego w smoking i czapkę błazna z dzwoneczkami, czy Księcia Filipa, który wystylizowany na współczesnego playboya kroczył dumnie z nagim torsem z wijącymi się i ocierającymi niczym kociaki damami dworu u swoich stóp. Na uwagę zasługuje także postać tytułowej Iwony, w którą wcieliła się Eliza Maciopa. Mimo iż jest ona pierwszą osobą, która pojawia się samotnie na scenie i pozostaje na niej przez dłuższy czas, mamy wrażenie, że jest czymś w rodzaju tła. Niezwykle ciężkim zadaniem jest spowodowanie, by jedyna osoba, którą możemy aktualnie oglądać, stała w cieniu i nie skupiała na sobie uwagi. Podczas gdy na scenie pojawiają się coraz to nowe postacie, a akcja utworu postępuje, Iwona apatycznie krąży równomiernym krokiem dookoła sceny tak, że w pewnym momencie widz zaczyna ją zupełnie ignorować i traktować jak element dekoracji. Stąd też widoczne było zaskoczenie na twarzach niektórych widzów, kiedy akcja sztuki zaczęła gwałtownie skupiać się dookoła wcześniej niezauważalnej Iwony.
            Grzechem byłoby nie wspomnieć o nowatorskim przedstawieniu samej fabuły sztuki Gombrowicza. Ciekawym rozwiązaniem było zaprezentowanie wydarzeń z aktu II w formie przesłuchania. Po jednej stronie sceny za stołem znajdował się Książę Filip wraz z Cyrylem, którzy szydzili z siedzącej naprzeciwko nich Iwony. Sceneria ta do złudzenia przypominała sale sądową, jednak mimo licznych przytyków w kierunku milczącej, tytułowej bohaterki to ona, będąc osądzaną, siedziała w miejscu przeznaczonym dla sędziego. Umiejscowienie aktorki na sędziowskim fotelu nie dawało możliwości dostrzeżenia twarzy, a co za tym idzie mimiki Elizy Maciopy, jednak i tę przeszkodę reżyser ominął. Przed Iwoną bowiem ustawiona została kamera, która podłączona do projektora rejestrowała i ukazywała na całej szerokości sceny twarz aktorki, która stała się tłem dla rozgrywających wydarzeń. Dzięki takiemu rozwiązaniu akt II został odebrany przez publikę o wiele bardziej emocjonalnie. Można by rzec, że w pewien sposób zostało wręcz wymuszone na widzu zaangażowanie w przedstawione wydarzenia.
            Takich nowatorskich rozwiązań w sztuce znajdujemy dużo więcej, jednak, aby nie zdradzać całości widowiska, wspomnę jedynie o scenie końcowej. W „Iwonie, księżniczce Burgunda” w oryginalnej wersji Witolda Gombrowicza czytamy, że księżniczka otruta umiera, po czym wszyscy klękają do modlitwy. Konstrukcja dialogów w całości dzieła nie została całkowicie przekształcona, stała się jedynie „wycinanką”, w której pozamieniane zostały słowa klucze co nadało sztuce nowego, zupełnie odmiennego wydźwięku. Podobnie rzecz ma się we wspomnianej scenie końcowej, kiedy zamiast gestu klękania do modlitwy pojawia się motyw… dyskotekowego tańczenia przy zwłokach zamordowanej Iwony. Scena ta ukazuje ogromny cynizm, emanuje wręcz groteskowością i przerysowaniem współczesnych realiów, maluje karykaturalny obraz sfery uczuciowości ludzi XXI wieku. Tak jak cała sztuka pozostaje niezwykle wymowna i mimo licznych zmian utrzymana w konwencji Gombrowiczowskiej. Patrząc na to dzieło ze świadomością totalnej amatorszczyzny zarówno reżysera jak i aktorów, można im z czystym sumieniem pogratulować przysłowiowej dobrej roboty. 
            W rozmowach z KUL-owskimi teatrologami nie raz słyszałam tezę głoszącą, że polska scena teatralna umiera. Rzeczywiście, współczesny teatr ma niejedno za uszami, można by tu wymienić chociażby wspomniane przesycenie elementami pornograficznymi, wulgaryzację, czy nastawienie typowo komercyjne, owocujące szukaniem jedynie skandalu i obrazoburczości. To wszystko tworzy nieprzyjemną mieszankę, której efektem końcowym jest nic innego jak tylko kicz bez jakichkolwiek walorów estetycznych czy duchowych oraz tandeta bez przekazu i głębi, przyciągająca jedynie niewymagającego odbiorcę masowego, ludzi o usposobieniu snobistycznym, czy nastolatków w poszukiwaniu wrażeń i nagości. Wszystkie te zabiegi, które niszczą piękno prawdziwego teatru usprawiedliwia się zawsze za pomocą dwóch wyświechtanych słów – wersja współczesna. Kiedy jakiekolwiek dzieło okrasimy cudownym przymiotnikiem ‘współczesny’, mamy swoiste pozwolenie na robienie ze sztuką dosłownie wszystkiego, co tylko nam się spodoba. To jedno magiczne słowo powoli zaczyna przeradzać się w pomost wiodący wprost do świata wulgarnej tandety. W obliczu tych szalejących dookoła ‘współczesnych’ sztuk, jeszcze bardziej doceniłam wartość „Iwony” Teatru Amatorskiego w Węgrowie. Pomimo potknięć i braku profesjonalizmu myślę, że ten spektakl przewyższa w swojej wartości niejedno dzieło opatrzone znanym nazwiskiem.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz