/Natalia Płaza/
W pewien listopadowy piątek wieczorem
zadzwonił do mnie tata i jak każdy zatroskany rodzic zapytał swoją ukochaną
córeczkę jak minął jej wieczór. "Świetnie tato" - odpowiedziałam -
"Obwąchał mnie szalenie przystojny pies, flirtowałam z wampirem, a później
patrzyłam jak matka zjada swoje dzieci. I uprzedzając Twoje następne pytanie,
tatusiu - nic nie brałam - byłam w teatrze..."
Choć tego typu rozmowa niewątpliwie
mogłaby trwale uszkodzić zdrowie psychiczne niejednemu rodzicowi, to jest ona
fantastycznym streszczeniem spektaklu, który do niedawna można było oglądać w
lubelskim Teatrze im. Juliusza Osterwy.
"Na końcu łańcucha", bo o
tej sztuce mowa, to tak naprawdę nic nowego. Jeżeli przyjrzymy się treści to
bardzo szybko dojdziemy do wniosku, że opowiedziano nam historię, którą każdy
amator teatru słyszał już setki razy. Autor sztuki, Mateusz Pakuła, sprzedaje
widzom oklepany już tekst Szekspira - tyle że we współczesnej oprawie. Wyciąga
"Tytusa Andronikusa" z pruderyjnej, szesnastowiecznej Anglii i
opowiada go jeszcze raz, ale teraz zupełnie innym tonem. Ozdabia tekst rockową
muzyką (bardzo dobrą rockową muzyką!!!), wprowadza postaci z komiksów (chyba
lepiej znane gimnazjalistom niż bywalcom teatrów) i przyprawia to wszystko
ogromną dawką typowo kabaretowego humoru.
Na scenie budowana jest swego
rodzaju bomba atomowa, która eksploduje, powodując przy tym ogromny chaos. I
właśnie z tego chaosu zaczyna wyłaniać się sens całego spektaklu, jego prawda i
emocje. Emocje, tak intensywne i sprzeczne ze sobą, że wstrząsają każdym. Na
początku spektaklu siedzi się kompletnie zażenowanym zastanawiając się jak
wyjść z sali, ale po chwili na scenę wychodzi załamany ojciec i od razu całe
zażenowanie ustępuje miejsca nieopisanemu żalowi. Są momenty, gdzie nie sposób
powstrzymać się od śmiechu (na przykład kiedy słyszy się zdanie: "Kiedy
mówię, że patrzysz na mnie jak motel na autostradę..."), a są takie
chwile, że co najmniej połowa widowni po kryjomu ociera łzy.
Myślę, że w tej sztuce każdy mógł
zobaczyć zupełnie różne rzeczy, ale każdy widział zło, ludzkie okrucieństwo,
które czai się wszędzie, przysłowiowe "ludzie ludziom...". Gwałty,
morderstwa, zdrady. Słowem, wszystko co zaprowadziło nas do "pieprzonej
Hiroszimy" jak mówi jeden z bohaterów. Spektakl na pewno otwiera oczy na
pewne kwestie i wmawia, że nikt z nas nie jest w tym wszystkim bez winy.
Pokazuje, że każdy z nas ma swój łańcuch, a na jego końcu wszystkie swoje
grzechy, słabości i lęki.
Całość jest jednak wstrząsająca, nie
tylko z powodu niezwykłego scenariusza, ale również dzięki niesamowitej oprawie
wizualnej. Scenografia i kostiumy Justyny Elminowskiej przenoszą nas w zupełnie
inny wymiar. Idealnie dopasowują się do każdej sytuacji.
Nie sposób też nie powiedzieć tutaj
o całkiem niezłej grze aktorskiej. Chociaż nie każdy z aktorów przekonał mnie
do siebie w stu procentach, to kilkoro z nich kompletnie wbiło w fotel.
Niesamowita była na pewno Marta Ledwoń jako Tamora i oczywiście Daniel Dobosz
jako Joker/Kaliban. Wspaniały show dało także Stowarzyszenie Wampirów Emeytów
ze swoim liderem Wampirem Rafałem na czele (w tej roli rewelacyjny Krzysztof
Olchawa). Cieszę się też z faktu, że większość realizatorów to ludzie młodzi.
Dobrze, że dostają prawo do głosu i mogą wnieść coś od siebie we współczesny
teatr.
Można oczywiście szukać dziur w
całym. Można powiedzieć, że poszczególne części spektaklu są nierówne albo że
niektóre pojawiające się na scenie postaci nie wnoszą niczego nowego do sztuki,
ale chyba nie o to chodzi. Dla mnie spektakl "Na końcu łańcucha" był
z całą pewnością niesamowicie spędzonym wieczorem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz