/Milena Florczak/
Spektakl „Na końcu łańcucha” w reżyserii
Mateusza Pakuły to dość luźna, współczesna adaptacja Szekspirowskiej historii o
Tytusie Andronikusie. Reżyser postawił głównie na oryginalność, zaskoczenie
widza i kontrowersję, za wszelką cenę unikając biernego odtwórstwa. Jednak czy
w swojej interpretacji nie poszedł o krok za daleko?
W późniejszej części spektaklu
przechodzimy w końcu do historii Tytusa Andronikusa, jednak dość
fragmentarycznej i luźno potrakowanej. Dwóch mężczyzn-psów widzimy teraz w roli
Demetriusza i Chirona, synów królowej Tamory. W postacie te wcielają się Paweł
Kos i Wojciech Rusin. Historię Szekspirowską Mateusz Pakuła zaczyna od dobrze
odegranej sceny, aczkolwiek bardzo erotycznej, a wręcz wulgarnej i cieknącej
obsceną, a mianowicie gwału Lawinii, córki Andronikusa, którego sprawcami są
wspomniani Demetriusz i Chiron. Wybór tej sceny, jako zapoczątkowującej
właściwą historię nie jest niczym zadziwiającym – reżyser w dalszej części
przedstawienia teatralnego również za wszelką cenę pragnie szokować i wzbudzać
kontrowersje.
Nie można jednak stwierdzić, że „Na
końcu łańcucha” to sztuka pozbawiona jakichkolwiek walorów, kompletnie pusta i
bez jakiegokolwiek przekazu. Spektakl ratuje przede wszystkim dobra gra
aktorska całego zespołu, a w szczególności Daniela Dobosza odgrywającego rolę
Jokera. Ów dość tajemniczy jegomość to postać, która moim zdaniem jest
największym plusem tej sztuki. Możemy jako widzowie oglądać na scenie osobę,
która balansuje na granicy szaleństwa, oscyluje pomiędzy tym co realne, a tym,
co nierzeczywiste, wnosi ogromny ładunek emocjonalny na scenę, a przede
wszystkim nie jest postacią skonkretyzowaną, którą przeciętny widz mógłby
bardzo szybko umiejscowić w jakichś konkretnych kanonach.
Takich barwnych, zapadających w
pamięć postaci w „Na końcu łańcucha” spotykamy o wiele więcej, jednak o tyle, o
ile Daniel Dobosz jako Joker jest naprawdę barwny w każdym znaczeniu, tego
słowa, o tyle wspomniane wcześniej postacie nazwałabym raczej „barwnymi”,
ponieważ wyróżniają się w nieco odmienny, w moim odczuciu niepozytywny sposób. Na
scenie widzimy grupę wampirów, która śpiewa popowe piosenki, a ich „lider”
wampir Rafał, którego odgrywa Krzysztof Olchawa, opowiada żenujące dowcipy na
niezwykle niskim poziomie. Podobnie sytuacja ma się z Kapitanem Planetą, czy
dwoma Spidermanami, którzy to, nie ukrywając, wprowadzili mnie w poczucie
głębokiego zażenowania i poza utartym zwrotem „przełamania konwencji” i
„współczesnej interpretacji” totalnie nic do całości sztuki nie wnoszą. Może
poza podkreśleniem po raz kolejnym zamysłu reżysera, jakim niewątpliwie był
element szokowania. Oczywiście i w przypadku tych postaci i scen możemy
doszukiwać się sensu – krytyki popkultury, czy zjawiska globalizacji i
makdonaldyzacji, krytyki obniżenia tzw. kultury wysokiej i tak dalej, jednak
moim zdaniem byłaby to czysta nadinterpretacja i wymuszone dopasowywanie
ideologii.
Z drugiej strony nie można
powiedzieć, że „Na końcu łańcucha” to sztuka pozbawiona jakiegokolwiek przekazu
napisana przez skandalistę grafomana. W ciągu całego spektaklu pojawiają się
monologi poszczególnych postaci, które są kluczem interpretacyjnym niezbędnym
do zrozumienia całości dzieła. Dzięki tym monologom bohaterowie przekazują
myśli, które pozwolę sobie nazwać czymś na wzór „prawd żywych”, snują
filozoficzne refleksje, tworzą zjawisko tzw. teatru w teatrze. Jedynym minusem
tej formy jest to, iż wypowiedzi te są zdecydowanie zbyt obszerne, przez co
można bardzo łatwo sracić uwagę czy najzwyczajniej w świecie się znudzić.
Podsumowując moje subiektywne
odczucia dotyczące „Na końcu łańcucha” Mateusza Pakuły nie zawaham się
stwierdzić, że jest to sztuka przeciętna, a nawet kiepska. Myślę, że jeśli
ktokolwiek zdecydowałby się obejrzeć ją po raz drugi, to prędzej dla nagiego
biustu Halszki Lehman, niż dla głębszych przeżyć duchowych i innych wrażeń
estetycznych.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz