W
niedzielę 27 stycznia 2015 roku w Studiu Teatru Telewizji miała miejsce
premiera współczesnej sztuki w reżyserii Leszka Dawidowicza na podstawie tekstu
szczecińskiego dramaturga Krzysztofa Bizia pt. Komety.
Nie
ukrywam, że zachętą do jej obejrzenia był nie tylko intrygujący tytuł, ale
przede wszystkim kameralna i jakże zacna aktorska obsada: utalentowana i
wielokrotnie nagradzana Agata Kulesza, ceniony w środowisku artystycznym Janusz
Chabior, coraz częściej pojawiający się na ekranie Piotr Głowacki oraz
debiutująca w Teatrze Telewizji Magdalena Jaworska. Jak można było się
spodziewać i tym razem nie zawiedli. Ci, którzy zdecydowali się spędzić wieczór
w ich towarzystwie zapewne podzielą moje zdanie, iż nie był to stracony czas.
Jako
kulturowy laik z krwi i kości, raczkujący w swym niemowlęcym stanie obserwator
sztuki, stwierdzam, iż to, co zobaczyłam wyjątkowo mnie poruszyło, wstrząsająco
zaciekawiło i zmusiło do wykorzystania pokładów szarych komórek. Ale po kolei.
Temat
poruszany w Kometach stary jak świat,
ale jakże na czasie. Jego uniwersalność i fakt znacznego wyeksploatowania
nie brzmią zbyt zachęcająco. Matka, ojciec, córka i pokoleniowe różnice, a
wraz z nimi nieodłączny brak porozumienia. I chłopak tej ostatniej dodatkowo
mącący, i tak wcale nie proste, relacje w tym rodzinnym trójkącie. Cztery
osoby, cztery silne charaktery, cztery poplątane psychologicznie i życiowo
postacie. Stłumione konflikty, zranione relacje, które po dłuższym czasie budzą
się ze snu, pretensje, żale za błędy wychowania bez zahamowania wyrzucane przez
główną bohaterkę. Jak cień na każdym kroku pojawia się pytanie o tożsamość, o dziedziczenie
po przodkach, o własne korzenie, o pamięć o tych, których już nie ma między
nami. Niby nic takiego, niby trąci myszką, nuda, nic ciekawego. A jednak.
Według
mnie cały szkopuł tkwi w szczegółach. Nie wszystko jest tu jednoznaczne.
I właśnie takie ma być. Dialogi nie przesycone. Wiele niedopowiedzeń
dających odbiorcy miejsce na interpretację i utrzymujące skrawek tajemnicy do
końca. Emocje dozowane, w większości poukrywane między wierszami.
Zachowania niekiedy frapujące i mijające się z logiką. Całości wtórują
odgłosy natury, wypełniające kłopotliwą niekiedy ciszę. Można odnieść wrażenie,
że przyroda włącza się poniekąd czynnie w toczące się wydarzenia.
I
choć ma się wrażenie, że ten stan wzajemnych przepychanek będzie trwał do
ostatniej sekundy, następuje przełom. Zaskakujący jest sam koniec. Brakuje
jednego bohatera. Śmierć, zabójstwo, samobójstwo? Nagły wyjazd? Cisza, milczenie, nieznośny spokój, brak
aktywacji pozostałych uczestników akcji, kreatywność w tworzeniu alibi. I nagła
solidarność rodzinna w chwili grozy, kończą się pretensje, kłótnie, obrażania.
Ostatecznie
sztukę tę polecam. Warto zobaczyć, warto przemyśleć, warto się zatrzymać, warto
zacząć naprawdę żyć.