Pakujemy manatki, Teatr im. J. Osterwy, Lublin
/K. Petkowicz/
O scenografii nie będzie, bo wiele zostało już napisane.
Może troszkę... Nie ugładzona, stworzona z "chamskich" PRL-owskich
PKS-ów. Od razu przywodząca na myśl szare, ciasne blokowisko. Okna w okna.
Krzyki zza ściany... ludzka obojętność.
Groteskowość przemijania, ciągłe mentalne bycie "w rozjazdach" i
życie na walizkach, jeszcze nawet niespakowanych. Histeryczna, jak śmiech,
który nosi więcej znamion goryczy, niż rozbawienia. Powiedzenie, że
"nawet na ślub może nikt nie przyjechać, a na pogrzeb i owszem - cała
rodzina", jest tutaj niezwykle adekwatne. Tak i tutaj, jedynymi chwilami
zjednoczenia tej małej społeczności były chwile podczas pożegnać ze zmarłymi.
Co niezwykłe, ukazanie rodzinnych posiłków w tym spektaklu było przerażające.
Terroryzowanie matki Zigiego śniadaniami, zupami itp. było dla mnie jak kubeł
zimnej wody. Nasunął mi się wtedy taki wniosek: "Jeżeli rodzina ze sobą
nie rozmawia podczas posiłków - to źle, ale jeśli jedyną rzeczą, o której
rodzina rozmawia w ogóle, są właśnie posiłki, to już makabra.