środa, 10 kwietnia 2013

Kiedy w końcu spakujemy manatki?

Pakujemy manatki, Teatr im. J. Osterwy, Lublin

/K. Petkowicz/


O scenografii nie będzie, bo wiele zostało już napisane. Może troszkę... Nie ugładzona, stworzona z "chamskich" PRL-owskich PKS-ów. Od razu przywodząca na myśl szare, ciasne blokowisko. Okna w okna. Krzyki zza ściany... ludzka obojętność.
Groteskowość przemijania, ciągłe mentalne bycie "w rozjazdach" i życie na walizkach, jeszcze nawet niespakowanych. Histeryczna, jak śmiech, który nosi więcej znamion goryczy, niż rozbawienia.  Powiedzenie, że "nawet na ślub może nikt nie przyjechać, a na pogrzeb i owszem - cała rodzina", jest tutaj niezwykle adekwatne. Tak i tutaj, jedynymi chwilami zjednoczenia tej małej społeczności były chwile podczas pożegnać ze zmarłymi. Co niezwykłe, ukazanie rodzinnych posiłków w tym spektaklu było przerażające. Terroryzowanie matki Zigiego śniadaniami, zupami itp. było dla mnie jak kubeł zimnej wody. Nasunął mi się wtedy taki wniosek: "Jeżeli rodzina ze sobą nie rozmawia podczas posiłków - to źle, ale jeśli jedyną rzeczą, o której rodzina rozmawia w ogóle, są właśnie posiłki, to już makabra.

Mowy pogrzebowe również takie jak życie - krótkie, bezpardonowe, okrutnie proste, bez cienia życzliwości.
-Dlaczego on nie mówi?
-Skończyłem.
Tak jak umarli - zakończyli swe życia, nie zostawiając praktycznie nic po sobie.

Fenomenalny dla mnie był wątek nieodwzajemnionej miłości Awnera do Belli. Jego postać ujęła mnie swoim ciepłem, takim bezsensownie optymistycznym. Ale i on musiał ulec destrukcyjnej mocy tego miejsca.
Równie groteskowe co sam spektakl były pytania na spotkaniu: "Ile było prób?" - to jeszcze mogę przeżyć, ot gimnazjum;), ale pytanie o to czego spektakl miał uczyć!!!! kiedy ja siedziałem pod koniec PORAŻONY wartością widowiska, kładąc go już na kupkę obejrzanych spektakli z napisem "MAJSTERSZTYK", mogę tylko skwitować powtarzając za pewnym dresem z pewnego filmu - "Albo się umie bawić, albo nie." - albo się umie oglądać i sie rozumie, albo się nie przychodzi do teatru.
I na koniec, jeszcze, pytanie Elchanana do zmarłych, będące jednocześnie konkluzją: "Kiedy ja do was dołączę?"

I wygląda na to, że w tym miejscu los bardzo chętnie i często udziela tej łaski.
Wygląda na to, że jedynym sposobem na ucieczkę z tego padołu nieszczęść, jakim jest to osiedle, jest śmierć.
Między stypami, rodziny się rozpadają, dzieci wysyłają rodziców do domu starców/sanatoriów siłą. Gdy syn ciągnął starszą panią po podłodze do autobusu, dało się słyszeć westchnienie niedowierzania na widowni. Albo wręcz zszokowania. W pierwszym rzędzie, przede mną, siedziało parę osób posuniętych w latach. Zwróciłem wtedy uwagę na jednego z mężczyzn. Czy to co on widział, widział jako sztukę? Czy narzędzie bezmyślnego szokowania? Czy ten spektakl odbiegał od (nie wiem, dlaczego pomyślałem o przedwojennych, aż tyle lat ten pan mieć nie mógł) standardów estetyki teatru? Czy to było za bardzo prześmiewcze, albo nawet wyśmiewające? Szczególnie pierwszy akt, kiedy jeszcze wszystko było połączone nutką chaosu, a koncepcje interpretacyjne nie zdążyły się wytworzyć... Ale koniec końców, chyba się dobrze bawił. Mozę miał większy dystans do siebie, niż ja bym miał na jego miejscu? Może mi się tylko wydaje...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz