19 XI 2012 - Teatr TV
/K. Petkowicz/
Na scenie
cztery fotele i stół.
Po chwili
wchodzą na nią, w pośpiechu, cztery osoby – dwóch mężczyzn i dwie kobiety.
Nie mają
nawet imion, są tylko tłem historii, dziwaczną scenografią.
Zaczynają
mówić, przerywając sobie raz po raz, drążąc temat,
któremu
można nadać tytuł właściwy:
Życie.
„Iluzje” to niezwykła opowieść o rzeczach, które w życiu są
tak ważne, a wielu ludzi odsuwa je w najdalsze kąty swego umysłu.
To historia o rzeczach, często niewypowiedzianych, choćby
chciały wybrzmieć całe życie. O próbie zrozumienia, i wielkich idei, i
zrozumienia siebie nawzajem.
To w końcu historia o miłości. Tej wielkiej, nieskończonej,
która nieraz już rozpalała wyobraźnie poetów i którą karmili się romantycy.
I o szukaniu swojego miejsca w świecie.
Niezwykłością
tego spektaklu była bardzo modernistyczna forma. Minimalizm scenografii, na
którą składało się, jakby, wyposażenie studia (kotara za aktorami może też skojarzyć
się z nieodsłoniętym kinowym ekranem), w którym siedziało czterech narratorów,
przypominał ten z dzisiejszych talk-show (nie w stylu Majewskiego, z całą jego
feerią dziwactw) lub po prostu miejsce terapii grupowej. Jak już wcześniej
napisałem, można pokusić się o stwierdzenie, że aktorzy sami tworzyli
„przestrzeń sceniczną” dla swoich postaci. Tu wystąpiła niejako dwukrotna
„semantyzacja ról”, bowiem aktorzy grali – swoistych gawędziarzy, ale każdy z
nich miał również pod opieką swojego bohatera, którego część opowieści starał
się przekazać. Ciekawym rozwiązaniem było również odrzucenie „czwartej ściany”,
czyniąc spektakl bardziej otwartym na interakcje z widzami i bliższym w
odbiorze. Oprawa muzyczna natomiast była obecna tylko w trakcie krótkich kilkudziesięciosekundowych
„antraktów”, dając szanse aktorom – na chwilę wytchnienia, a widzom – chwilę
rozmyślań.
Niezwykły
był również język. Język nowoczesny, może nawet nieco potoczny, mieszał się
tutaj z tym iście poetyckim. Obecne w tekście emocje, pełne często
rozgoryczenia oraz niezwykłej determinacji by odkryć sens życia, były nieraz
podane z dystansem, wywołując niekiedy delikatny uśmiech na twarzy. Jednak
myślę, że tej sztuki nie powinno się nazywać komedią – przewrotnie jest dosyć
tragiczna.
Historia na płaszczyźnie fabularnej opowiadała o dwóch małżeństwach
i ich problemach. Danny’m i Sandrze oraz Albercie i Margaret. Czas nie
przebiega tutaj w formie linearnej, opowieść zaczyna się niejako od sytuacji
ostatecznej – śmierci Danny’ego. Okazały monolog, który tutaj deklamuje, jest
manifestacją jego uczuć do żony, oraz podziękowanie za życie u jej boku. Jego
żona umiera w rok później, wyznając z kolei miłość Albertowi. Następnie z
przeróżnych wątków pobocznych - wspomnień, dowiadujemy się o tym, jakie były
inne romantyczne relacje bohaterów, które to nie są jednoznaczne (wręcz bardzo
skomplikowane) i tylko poczucie lojalności zdołało jakoś je utrzymać w
niezmienionym stanie przez ponad pół wieku. Jednak na starość spokój burzą
pewne animozje oraz niespełnione oczekiwania z młodości.
Autor zadaje pytanie: „Czy miłość istnieje?”, jednak
odpowiedzi musimy poszukać sami. Czy jest ona realna, niekończąca się, czysta?
Czy jest uczuciem, tylko dawaniem, braniem czy pracą nad sobą dla drugiej
osoby? I co właśnie jest tą ILUZJĄ miłości – przywiązanie/wierność na lata czy
niezwykłe romantyczne uniesienia?
Młodzi, idealiści – niewolnicy marzeń na pewno zawierzą
„instynktowi piękna”.
Starsi, doświadczeni życiowo ludzie, mogliby wybrać tą
drugą, spokojniejszą i pewniejszą opcję.
Za to mój ojciec, z którym owy spektakl miałem okazję
oglądać, podszedł do sprawy po swojemu (jak to inżynier) – spektakl mu się nie
podobał, ale za to zarzucił ciekawostką z czego zrobione są struny kontrabasu.
Reżyseria:
Agnieszka Glińska
W rolach głównych:
Dominika Ostałowska
Dorota Landowska
Krzysztof Stroiński
Łukasz Lewandowski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz