wtorek, 20 listopada 2012

„Iluzje” Iwana Wyrypajewa



19 XI 2012 - Teatr TV

/K. Petkowicz/
 

Na scenie cztery fotele i stół.
Po chwili wchodzą na nią, w pośpiechu, cztery osoby – dwóch mężczyzn i dwie kobiety.
Nie mają nawet imion, są tylko tłem historii, dziwaczną scenografią.
Zaczynają mówić, przerywając sobie raz po raz, drążąc temat,
któremu można nadać tytuł właściwy:
Życie.

„Iluzje” to niezwykła opowieść o rzeczach, które w życiu są tak ważne, a wielu ludzi odsuwa je w najdalsze kąty swego umysłu.
To historia o rzeczach, często niewypowiedzianych, choćby chciały wybrzmieć całe życie. O próbie zrozumienia, i wielkich idei, i zrozumienia siebie nawzajem.
To w końcu historia o miłości. Tej wielkiej, nieskończonej, która nieraz już rozpalała wyobraźnie poetów i którą karmili się romantycy.
I o szukaniu swojego miejsca w świecie.

Niezwykłością tego spektaklu była bardzo modernistyczna forma. Minimalizm scenografii, na którą składało się, jakby, wyposażenie studia (kotara za aktorami może też skojarzyć się z nieodsłoniętym kinowym ekranem), w którym siedziało czterech narratorów, przypominał ten z dzisiejszych talk-show (nie w stylu Majewskiego, z całą jego feerią dziwactw) lub po prostu miejsce terapii grupowej. Jak już wcześniej napisałem, można pokusić się o stwierdzenie, że aktorzy sami tworzyli „przestrzeń sceniczną” dla swoich postaci. Tu wystąpiła niejako dwukrotna „semantyzacja ról”, bowiem aktorzy grali – swoistych gawędziarzy, ale każdy z nich miał również pod opieką swojego bohatera, którego część opowieści starał się przekazać. Ciekawym rozwiązaniem było również odrzucenie „czwartej ściany”, czyniąc spektakl bardziej otwartym na interakcje z widzami i bliższym w odbiorze. Oprawa muzyczna natomiast była obecna tylko w trakcie krótkich kilkudziesięciosekundowych „antraktów”, dając szanse aktorom – na chwilę wytchnienia, a widzom – chwilę rozmyślań.

Niezwykły był również język. Język nowoczesny, może nawet nieco potoczny, mieszał się tutaj z tym iście poetyckim. Obecne w tekście emocje, pełne często rozgoryczenia oraz niezwykłej determinacji by odkryć sens życia, były nieraz podane z dystansem, wywołując niekiedy delikatny uśmiech na twarzy. Jednak myślę, że tej sztuki nie powinno się nazywać komedią – przewrotnie jest dosyć tragiczna.

Historia na płaszczyźnie fabularnej opowiadała o dwóch małżeństwach i ich problemach. Danny’m i Sandrze oraz Albercie i Margaret. Czas nie przebiega tutaj w formie linearnej, opowieść zaczyna się niejako od sytuacji ostatecznej – śmierci Danny’ego. Okazały monolog, który tutaj deklamuje, jest manifestacją jego uczuć do żony, oraz podziękowanie za życie u jej boku. Jego żona umiera w rok później, wyznając z kolei miłość Albertowi. Następnie z przeróżnych wątków pobocznych - wspomnień, dowiadujemy się o tym, jakie były inne romantyczne relacje bohaterów, które to nie są jednoznaczne (wręcz bardzo skomplikowane) i tylko poczucie lojalności zdołało jakoś je utrzymać w niezmienionym stanie przez ponad pół wieku. Jednak na starość spokój burzą pewne animozje oraz niespełnione oczekiwania z młodości.
Autor zadaje pytanie: „Czy miłość istnieje?”, jednak odpowiedzi musimy poszukać sami. Czy jest ona realna, niekończąca się, czysta? Czy jest uczuciem, tylko dawaniem, braniem czy pracą nad sobą dla drugiej osoby? I co właśnie jest tą ILUZJĄ miłości – przywiązanie/wierność na lata czy niezwykłe romantyczne uniesienia?

Młodzi, idealiści – niewolnicy marzeń na pewno zawierzą „instynktowi piękna”.
Starsi, doświadczeni życiowo ludzie, mogliby wybrać tą drugą, spokojniejszą i pewniejszą opcję.
Za to mój ojciec, z którym owy spektakl miałem okazję oglądać, podszedł do sprawy po swojemu (jak to inżynier) – spektakl mu się nie podobał, ale za to zarzucił ciekawostką z czego zrobione są struny kontrabasu.

Reżyseria:
Agnieszka Glińska
W rolach głównych:
Dominika Ostałowska
Dorota Landowska
Krzysztof Stroiński
Łukasz  Lewandowski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz